Sobota była dla mnie jednym z najlepszych i najsmutnieszych dni w ostatnich miesiącach. W mojej miejscowości miały miejsce obchody 450 - dziesięciolecia, podczas których wojowie z różnych stron Polski walczyli na śmierć i życie... szczerze mówiąc druga część tego zdania nie ma raczej sensu. Nie można przecież nazwać "walką na śmierć i życie" wywijaniem żelaznym mieczem i tak nie mogąc sobię nawet trafić w przeciwnika. Wg. mnie był to pokaz nieudaczności i braku umiejętności ze strony wcześniej wymienionych rycerzy. No ale niektórym się podobało...
Pogoda od początku imprezy nie dopisywała. W pierwszy dzień była jeszcze jako-taka, lecz kolejnego - panie, daruj! Deszcz lejący się wiadrami, zgrzytanie zębów, płacz dzieci i siwy dym. Mimo to jednak koncerty które miały miejsce (dzięki namowom prezentera - "Tutaj pod sceną naprawdę nie jest mokro" ;D) dawały czadu. Dzięki namowom wcześniej wymienionego prezentera (pozdrawiam serdecznie ;D) odrazu wypadłem pod scenę, na której zaczynała grać jakaś punkowa kapela. Pod samą sceną oczywiście, nieodłączne w tego rodzaju koncertach, pogo. Jak to zwykle ze mną bywa - chciałem, ale nie mogłem. Każda cząstka mojego ciała chciała skakać w tym deszczu, krzyczeć jak Zwierzak z Muppetów i jak oszlały obijać się o wszystkich dookoła. Niestety mózg nie kierował mojego ciała w odpowiednim kierunku, tak jakby mi mówił "Stój na miejscu, nie bądź głupi!". Potrzebowałęm kogoś kto by mnie wypchnął w ten kłębiący się tłum i pomógł mi wystartować. Na całe szczeście znalazł się taki człowiek (dzięki Cyguś ;D) i już po chwili szalałem pod sceną razem z innymi. Skakaniu jak oszalała małpa i wywijaniu łapami niczym wiking w szale bojowym końca nie było widać. W końcu wyczerpany, kiedy punkowy zespół zacząłem schodzić ze sceny, postanowiłem zrobić sobię przerwę. A było dopiero kilka minut po 19...
W czasie przerwy miał miejsce dość śmieszny (choć może z innej strony - żałosny) incydent. Jak to zwykle bywa na takich imprezach, była kupa punków i metali (i chwała wam bracia za to, że było was więcej!). Oczywiście nie mogło zabraknąć paru neo-nazi którzy odrazu zaczęli robić dym. [W tym miejscu chciałbym wyśmiać ochronę która miała pilnować by nikt niepożądany nie wszedł na scenę - HAHAHAHAHA!!!] Pewien gruby skinolec wtoczył się na scenę i zaczął śpiewać coś o eksterminacji żydów ("Tak jak mówił Hitler, żydów trzeba lać." - or somethings like that). Niektórych doprowadziło to do nerwów, niektórym przyspożyło większą ilość poczucia humoru ("Polska dla polaków, Ziemia dla Ziemniaków!" - <rox> ;D). Później tenże neo-nazi został zgarnięty za lanie się z jakimś metalem. I tyle było dymów było na imprezie ;).
Najlepszym zespołem koncertu (wg. mnie oczywiście) był "Monstrum" z Rzeszowa. Zaje*** melodyjny heavy metal w stylu Helloween (Serdeczne pozdrowienia dla was chłopaki, trzymajcie się ciepło!). Wykonał mase świetnych utworów za co należą im się długie brawa i owacje na stojąco! Oczywiście pogo musiało być... a jako, że byłem w samym środku, masa skłębionych ciał zgniotła mnie doszczętnie i do tej pory napieprza mnie lewa ręka i nie mogę ruszać szyją od machania dynią ;).
Mimo tego lekkiego uszczerbku na zdrowiu myślę, iż koncert był naprawdę świetny i bardzo chętnie powtóżył bym go już teraz!
A Siwego z Woodstocku kojarzycie? Był na koncercie :)